W „Ojcu Mateuszu” gra Dziubaka. Ten charakterystyczny aspirant szybko zyskał sympatię widzów. Grający go aktor przyznaje, że zanim oswoił się z bohaterem, musiał pokonać wiele przeciwności losu. – Czułem przez pewien czas dyskomfort. Przede wszystkim z powodu tempa pracy. Tym bardziej, że „Ojciec Mateusz” jest moim pierwszym, od dawna, serialem. do którego wszedłem na stałe – mówi Bartłomiej Firlet. A jak traktuje posterunkowego Dziubaka dzisiaj?
Aktor charakterystyczny? Czy, wbrew pozorom, jest inaczej…
Zależy od spojrzenia i kąta nachylenia (śmiech). Jeżeli charakterystyczny, znaczy wszechstronny, to… chyba trafiłeś. Taki aktor, który może grać zarówno dramat, jak i komedię. Raz postać księdza, innym razem zabójcę. Mówię tu tylko o rolach, które mam już „przećwiczone”.
Nie czuję jednak potrzeby nazywania siebie i zamykania w jakiś ramach. Jestem aktorem i mam 33 lata. Reszta to ograniczenia. Posiadam na pewno kilka cech psychofizycznych, które stanowią o moich predyspozycjach aktorskich i z większości ich zdaję sobie sprawę. Pozostaje kwestia, jak można je wykorzystać w pracy.
Udowodniłeś, że można.
Często słyszę od widzów: „Na żywo wygląda pan zupełnie inaczej”. A ja przecież w telewizji gram daną postać.
To, jak wyglądam na ekranie, jest uzależnione od scenariusza. Poza tym odpowiada za to również charakteryzacja i kostium. Ostatnio, pewien reżyser podczas prób powiedział, że marzy mu się, abym był u niego najbrzydszy. Taki, jakim do tej pory nie byłem. Już po wszystkim był zadowolony. Czyli udało się! Może, w następnej produkcji, ktoś będzie chciał pokazać moje najpiękniejsze oblicze (śmiech).
Z zaszufladkowaniem trzeba walczyć, bo inaczej robi się w Twojej pracy monotonnie?
Aktorów wrzuca się do szufladek i wyjmuje przy odpowiedniej okazji. Jeśli ktoś ma szczęście, to może jego szufladka nigdy się nie zamknie. Moja chyba jest obecnie uchylona.
Staram się myśleć, że choć jestem w niej przechowywany, to czasem mnie wyjmują – kiedy pojawia się tzw. zadanie specjalne do wykonania. Świadczy o tym większość moich ról.
Grywam przede wszystkim odmieńców, wykluczonych, indywidualistów, mam na koncie kilku psychopatów oraz dilera narkotykowego.
Ale potrafię być też sympatyczny, o czym świadczy chociażby moja rola w „Ojcu Mateuszu”. Wszystko to tworzy niezły zestaw. Myślę, że zaszufladkowanie to najgorsze, co może nas spotkać w aktorskiej karierze. Gorsze nawet od niegrania.
Z drugiej strony trzeba zdawać sobie sprawę, że nie da się „zagrać każdego i wszystkiego”. Wiele w mojej pracy zależy od szczęścia i pomyślnego splotu spraw.
Aspirant Antoni Dziubak z „Ojca Mateusza”, którego grasz od półtora roku, to również postać charakterystyczna. Jak narodził się ten bohater?
Szybko. Nie było dużo czasu na przygotowanie – od momentu, kiedy wygrałem casting, do dnia kiedy znalazłem się na planie i miałem rozpocząć moją przygodę z aspirantem Dziubakiem. Nie wiedziałem, jak on wygląda, jak się zachowuje i co z nim będzie dalej. Znałem treść zaledwie trzech odcinków, a zależało mi, żeby stworzyć autentycznego bohatera.
Najtrudniejsze było dla mnie to, że dołączyłem do ekipy „Ojca…” w momencie, kiedy była ona w pełni zgrana i ukształtowana. Moi koledzy mieli za sobą prawie 200 odcinków. Musiałem dosyć szybko dopasować się do tej zgrabnie wymyślonej całości, nie wypadać z konwencji i jednocześnie nie stracić swojej indywidualności.
Szybko znaleźliście wspólny język?
Trochę to trwało. Czułem przez pewien czas dyskomfort. Przede wszystkim z powodu tempa pracy. Tym bardziej, że „Ojciec Mateusz” jest moim pierwszym od dawna serialem, do którego wszedłem na stałe. We wcześniejszych zazwyczaj pojawiałem się gościnnie i epizodycznie. Materiału do zagrania było więc znacznie mniej. Dziś myślę, że praca idzie nam sprawniej i przyjemniej.
A jaki jest Twój bohater?
Posterunek policjantów w tym serialu można porównać do galerii bardzo indywidualnych i oryginalnych portretów. Każdy z funkcjonariuszy posiada coś, co bardzo wiele o nim mówi i mocno go charakteryzuje.
Taki sam jest aspirant Antoni Dziubak. Przede wszystkim to niezwykle prawy, uczynny i bardzo skrupulatny policjant. Prywatnie to kochający syn swojej mamusi, miłośnik zwierząt, wytrawny degustator potraw Natalii, wyborowy szachista… i nie tylko. Dał się już poznać jako teoretyk, analityk, prymus, ale i nadgorliwiec, ze skłonnością do samozachwytu, choć potrafi też być pokorny. Jego mottem dochodzeniowym stało się powiedzenie „analiza i intuicja”. Na nie stawia najbardziej. Można powiedzieć, że to niemal policjant idealny… a na pewno oryginał (śmiech).
Staram się, żeby w tej swojej oryginalności pozostawał jak najbardziej naturalny i to chyba jest najtrudniejsze. Muszę przyznać, że z odcinka na odcinek moja postać wciąż mnie zaskakuje, ale to już zasługa scenarzystów serialu.
Kiedy przypomnisz sobie początki tej roli, a patrzysz na nią dzisiaj, to jak się ona rozwinęła, zmieniła?
Na początku Dziubak zachowywał się niczym chłopczyk, który błądzi we mgle. Również za dużo teoretyzował. Dopasowywał książkową regułkę do danej poszlaki i prowadzonej sprawy. Kodeks traktował niczym biblię. Dzisiaj już tak nie jest. Trochę wyluzował… (śmiech). Zyskał akceptację, a w większości przypadków sympatię współpracowników.
Sandomierskiego porządku pilnuje z reguły w duecie z Mietkiem Noculem, granym przez Michała Pielę. Może też pochwalić się sporą ilością służbowych wyników za sprawą współpracy z tytułowym księdzem.
Dziubak, w kolejnych odcinkach, stał się bohaterem na pewno wielowymiarowym. Wydaje mi się, że dopasował właśnie tym swoim życiowym niedopasowaniem do sandomierskiego zespołu typów i charakterów – jaki tworzą bohaterowie „Ojca Mateusza”. Sądzę, że poprzez wyolbrzymienie pewnych jego cech stał się również ciekawszy. Jako policyjny prymus na pewno nie jest bez wad, co go znacznie bardziej uprawdopodabnia.
Wspomniałem, że i mnie czasem zaskakuje. Nierzadko swoją kolejną umiejętnością, czy też nieograniczoną wiedzą. Ostatnio okazał się być mistrzem bilardowym, dzięki czemu nauczyłem się kilku stołowych trików.
Moim ulubionym, scenariuszowym określeniem jego reakcji było: „Dziubak poczuł krew”. Co kończyło się oczywiście odkryciem prawdy i rozwiązaniem sprawy. Podsumowując Dziubaka – to jest on trochę jak brzydkie kaczątko, które z odcinka na odcinek coraz bardziej się rozwija. Czy wyrośnie z niego łabędź? To już nie zależy tylko ode mnie.
Z Mietkiem tworzycie naprawdę nietuzinkową parę.
Tacy Flip i Flap polskich seriali. Coś w tym jest. Uzupełniamy się. Nie tylko w kompozycji kadru (śmiech).
Bohaterów łączy trudna przyjaźń, bo obaj są piekielnie ambitni, stąd drobne złośliwości i ich słodka, mała, zawodowa rywalizacja na każdym polu. Prywatnie, to mamy z Michałem Pielą podobne poczucie humoru. To bardzo pomaga nam w pracy.
Czego nauczyłeś się dzięki tej roli?
Postać Antoniego Dziubaka, który jest naprawdę wszechstronny, dowodzi, że im więcej umiejętności posiadamy, tym lepiej. Nawet, tak prozaiczne, jak prawo jazdy, znajomość języka obcego, uprawianie różnych dyscyplin sportowych, dbanie o kondycję, etc…
Przede wszystkim jednak, dzięki tej roli potwierdziły się też moje przypuszczenia co do tego, że jestem uczulony na koty. Teraz, gdyby mój kolejny bohater miał w scenariuszu zapisany zwierzęcy epizod, poprosiłbym o psa.
W moim drugim odcinku „Ojca Mateusza” okazuje się że, Dziubak ma kota. Musiałem wziąć go na ręce. Potwornie zacząłem łzawić i kichać. Nie byłem w stanie normalnie zagrać. Udało się nam dokończyć wszystkie ujęcia, ale filmowano mnie od tyłu, bo byłem wiecznie zapłakany. Nie wiem, czy czasem sława tej sceny nie dotarła do scenarzystów serialu, gdyż Dziubak w następnych odcinkach, dzięki swojej alergii, znalazł główny dowód w sprawie. A co do kota, to już się z nim pokazuję. Na szczęście.
Aktorstwo to taki zawód, w którym ciągle dowiadujemy się czegoś o sobie… I nadal, każdy dzień na planie „Ojca Mateusza”, to dla mnie lekcja. Dzięki temu nie grozi mi rutyna.
Pracujesz również w teatrze oraz w filmie. I to tam, o mało, nie spotkała Cię naprawdę ważna, główna rola. Czy to prawda, że już dwukrotnie byłeś blisko wcielenia się w postać Fryderyka Chopina?
Być blisko, a wziąć udział, to duża różnica. Ale rzeczywiście, pojawiły się nawet więcej niż dwie takie możliwości…
Po raz pierwszy, jakieś dziesięć lat temu. Wtedy, na moim biurku, leżał scenariusz biograficzny o naszym wirtuozie. Zaczęliśmy nawet próby, ale ta produkcja ostatecznie nie doszła do skutku. Z kolei całkiem niedawno brałem udział w castingu do rosyjskiego filmu o tym kompozytorze. Niestety, wygrał go ktoś inny.
Jakimś trafem „bohaterowie narodowi” mnie omijają. A szkoda. Nadal czekam na swoją kolej. Ta historia o Chopinie może potwierdzać przewrotną naturę naszego zawodu.
Zagrałeś za to w innym ciekawym filmie – z gatunku scince-fiction. Kim będziesz w „Człowieku z magicznym pudełkiem” Bodo Koxa? Nie znamy jeszcze daty premiery. Trwa jego postprodukacja.
Człowiekiem przyszłości, który żyje w 2030 roku, w Warszawie. Mój bohater jest całkowicie zepsuty przez system wartości. A ten pozostaje w kryzysie. Liczy się dla niego przede wszystkim pieniądz oraz kariera. Nie chcę więcej zdradzać, ale film zapowiada się bardzo interesująco. Spora część rzeczywistości tam przedstawionej powstaje za sprawą efektów komputerowych. Okres zdjęciowy i przygotowawczy do tego filmu to była prawdziwa przygoda.
Te tematy są mi tym bardziej bliskie, że w Teatrze Ochoty w Warszawie gram w spektaklu „Stalker. Interpretacja” w reżyserii Antka Ferencego. To przedstawienie, które powstało na podstawie kultowego filmu Tarkowskiego. Zarówno tam, jak i tutaj dotykamy tematyki czegoś, co można nazwać przyszłością, fikcją, naszym wyobrażeniem o tym, jak będzie wyglądał świat za kilkanaście lat. Daje to bez wątpienia unikalną szansę do twórczej pracy nad postacią i kreacji.
Film Bodo Koxa, to poza wszystkim, pierwszy od lat film science-fiction na naszym rynku. Są duże oczekiwania od widzów i wielka ciekawość zaangażowanych w ten projekt.
Bartek, wracamy do teraźniejszości. Od 8 lat mieszkasz w stolicy. Pochodzisz z podpoznańskich Wronek. Czy Warszawa to już jest Twoje miejsce?
Początki były trudne. Nie mogłem się tutaj odnaleźć. Nie znałem miasta. Dzisiaj jest o wiele lepiej i łatwiej.
Obecnie gram na 5 stołecznych scenach. Ułożyłem sobie życie prywatne. Wielu moich znajomych i większość kolegów ze studiów na wrocławskiej PWST pracuje i mieszka właśnie w Warszawie. Myślę, że mogę zaryzykować stwierdzenie, że to miasto powoli staje się moim domem.
Mimo to, pozostaję w ciągłym ruchu – ze względu na pracę. Z niektórymi spektaklami podróżujemy po świecie. W ciągu czterech lat byłem dziesięciokrotnie w USA i Kanadzie, gdzie graliśmy dla Polonii.
Często odwiedzam też swoje rodzinne strony. Z każdej najdalszej podróży najbardziej lubię powroty do rodziny, do domu nad jeziorem i w wielkopolskie lasy. Tam mogę cieszyć się naturą, świeżym powietrzem i uprawiać windsurfing na ulubionym akwenie, ale jak zaczniemy o tym rozmawiać, to będzie trzeba wydać książkę… A to jeszcze nie ten moment. (śmiech).
Rozm. Adam Nowicki