Znamy go doskonale jako księdza Mateusza Żmigrodzkiego, który od lat podbija serca widzów Jedynki w czwartkowe wieczory. Nie wszyscy jednak wiedzą, że Artur Żmijewski zrzuca czasem na planie sutannę i staje po drugiej stronie kamery jako reżyser serialu. Nam opowiedział, jak czuje się w tej roli.
Panie Arturze, jak to jest reżyserować samego siebie? Potrafi Pan „stanąć” z boku i spojrzeć na Artura Żmijewskiego – aktora?
– Muszę od razu przyznać, że to nie jest łatwe. Chociaż od zawsze staram się patrzeć na siebie, jeśli mogę tak powiedzieć, „zewnętrznym okiem”. W moim pojęciu aktorstwo jest sztuką przekazywania emocji i komunikowania się z widzem poprzez emocje. Reżyser, dodatkowo, musi mieć wspomniane oko wyostrzone jeszcze bardziej. Dzięki temu może spojrzeć na całość z pewnego, jakże potrzebnego dystansu. Aktor panuje jedynie nad fragmentem swojej roli. Szczególnie tym, w którym jego postać jest ważna. Reżyser z kolei musi zapanować nad o wiele większą ilością elementów oraz ludzi.
Tak się złożyło, że muszę jednocześnie grać i siebie oraz innych reżyserować. Na szczęście, szczególnie dzisiaj, przychodzi z pomocą chociażby technika. Nieocenione wydają się w tej sytuacji monitory, które umożliwiają natychmiastowy podgląd i weryfikację tego, co się nagrało, jak się zagrało, jak wypadła scena, itd. Wokół mnie pozostają wspaniali współpracownicy, którym, co ważne, ufam. To m.in. operatorzy Piotr Wojtowicz, wcześniej Jarosław Żamojda. Wiedzą, co chcę osiągnąć, znają temat danej sceny. Ich wiedza i wsparcie są bezcenne.
Tego typu doświadczenie, jakim jest reżyseria, uczy aktora przede wszystkim pokory. Trzeba wykonać wszystkie uwagi, których samemu sobie się udziela. Trudne, ale bardzo ciekawe.
Czy reżyser Artur Żmijewski musi „pilnować” aktora Żmijewskiego? Z drugiej strony: Żmijewski aktor powinien słuchać reżysera Żmijewskiego?
– (śmiech). Tak to dokładnie wygląda. Mało tego, aktor Żmijewski nie może wobec reżysera Żmijewskiego pozwolić sobie na jakiekolwiek słabości. Ma gorzej niż inni. Tym bardziej, że jako reżyser ma o wiele mniej cierpliwości dla siebie jako aktora. Chociaż, mogłoby się wydawać, że traktuje go „ulgowo”… Nic z tego.
Wspomniał Pan o wsparciu ze strony realizatorów z ekipy „Ojca Mateusza”. A jak jest z aktorami, z którym jednocześnie Pan występuje i ich reżyseruje?
– Podobnie, jak w przypadku wspomnianych realizatorów, i ze strony kolegów aktorów mogę liczyć na wielką życzliwość oraz pomoc. Jestem dla nich pełen podziwu. Zarówno podczas moich spotkań z nimi na planie serialu, ale i na teatralnej scenie, kiedy reżyserowałem „Emigrantów” Sławomira Mrożka, miałem i mam poczucie, że obdarzają mnie zaufaniem, przyjmując chociażby moje zaproszenie do pracy i przyjęcia powierzonej roli. Odczuwam również dużo pozytywnych emocji z ich strony. Wiem, że również im zależy na tym, aby się udało. Są niezwykle pomocni. To ogromnie ważne dla reżysera. Czasami decydujące.
Czy podczas pracy sięga Pan do swojego bogatego, aktorskiego doświadczenia?
– Zaryzykowałbym nawet twierdzenie, że te lata różnych, aktorskich doświadczeń zainspirowały mnie do tego, aby spróbować swoich sił w nowej roli. Na pewnym, zawodowym etapie poczułem, że chciałbym wziąć większą, niż dane mi było jako aktorowi, odpowiedzialność. Za tzw. „całość”, a nie tylko jej wycinek. Moje spotkania z wielkimi mistrzami: w filmie m.in. Andrzejem Wajdą, Krzysztofem Zanussim, Wojtkiem Wójcikiem oraz na scenie – chociażby z Jerzym Grzegorzewskim, Maciejem Prusem oraz Janem Englertem dzisiaj okazują się niezwykle ważne. Pracując z nimi podpatrywałem jednocześnie, jakimi są reżyserami, starałem się zrozumieć, na czym polega ich metoda, czym się inspirują, za pomocą jakich środków osiągają cel.
Nadal bardzo lubię pracować jako aktor. To wciąż odkrywcze zajęcie. A poprzez doświadczenie reżyserskie moja wiedza o pracy aktora jest głębsza i szersza. Jako aktor wciąż nie wiem wszystkiego. Nie mam gotowej recepty na zagranie nowej roli. Muszę nadal poszukiwać, a nie korzystać z gotowych rozwiązań. O wiele bardziej utwierdziłem się w tym przekonaniu po moich reżyserskich doświadczeniach.
Czy reżyserski apetyt rośnie w miarę jedzenia?
– Nie jestem bulimikiem, który chciałby więcej i więcej. Ani wzbraniającym się przed jedzeniem anorektykiem. W przyszłości chciałbym stanąć pod drugiej stronie kamery w projekcie, który przeznaczony będzie na duży ekran. Mówię tutaj o filmie fabularnym. Moje zawodowe marzenie wymaga jednak dużego nakładu pracy i czasu. Na razie – ze względu na różne inne zobowiązania – nie mogę sobie na jego realizację pozwolić. Nie oznacza jednak, że rezygnuję z marzeń. Wierzę, że jedno z nich, właśnie to reżysersko – filmowe, będzie mogło się spełnić.
Artur Żmijewski, reżyser, również miewa tremę?
– Jako aktor uważałem i uważam nadal, że bez niej nie istnieję. Działa ona na mnie mobilizująco. Pobudza, inspiruje do szukania nowych emocji, świeżego spojrzenia i myślenia. Dokładnie tak samo wpływa na moją reżyserię.
Rozmawiał: MK